„Wojna to
obowiązek. Jedyny prawdziwy wybór to zaakceptować to lub nie i
wiedzieć, o co się walczy"
- Rick Riordan, "Syn
Neptuna".
Warknęła,
wściekła, złorzecząc pod nosem. Ręce schowane w kieszeniach
bluzy zacisnęła, wbijając krótkie paznokcie w dłoń. Ludzie,
który ją mijali, odruchowo oddalali się od wściekłej postaci.
Nie obyło się bez zaniepokojonych spojrzeń, gdy nie szczędziła
języka na przekleństwa - a to było niespotykane u niej.
Szczególnie, gdy po końcówkach dało się wychwycić, iż obrzuca
niecenzuralnymi epitetami chłopaka.
W końcu nie
wytrzymała. Próbowała wszystkiego - uspokajające oddechy,
liczenie, krzyczenie w poduszkę.
Gdy wbijając
jednego paznokcia w dłoń, przez co po dłoni pociekła wąska
stróżka krwi, a ją to nawet nie zabolało (w końcu nie takie
rzeczy przeżyła), co tu mówiąc o odwróceniu uwagi, wyrzuciła z
siebie krótki okrzyk. Kopnęła jakiś niewinny niczemu kamień i
opadła na kolana. Miała tyle szczęścia, że zawędrowała nad
plażę, więc nikt nie widział jej popisu - zapewne i tak po jej
furiackim spacerze zaczną ją podejrzewać o chorobę psychiczną.
Plaża niestety
przypominała jej o tym, czego pamiętać nie chciała. Wypuściła
powietrze, wydymając policzki i układając usta w dzióbek. Ciche
szumy wydawane przez fale, wpływające na brzeg i uderzające w
skały, wbrew pozorom, lekko uspokoiły jej skołatane nerwy.
Zapewne większość
ludzi nie zrozumiałaby jej złości - co więcej, niektórzy by
pewnie się ucieszyli. Sama nie podejrzewała się o takie uczucia.
Co prawda, nie raz myślała nad tym, że od dawna nie traktuje go
tylko jak przyjaciela, lecz nie umiała tego wyjaśnić. To, co
wreszcie zrozumiała, całkowicie zburzyło jej światopogląd. Każdy
miał swoje miejsce, swoją rolę. Oczywiście, on zawsze coś robił,
co było, według niej, do niego niepodobne, ale to co teraz
wywinął...
Nie - zganiła ją
część jej umysłu, która była szczęśliwa z tego, że
uświadomiła sobie to, co dla innych było oczywiste. - Tym razem to
nie jego wina.
Oczywiście, że
jego! - oburzyła się połówka, która była zdecydowane
odziedziczona po matce. - Gdyby nie jego oczy i błysk w nich,
łobuzerski uśmieszek, włosy, styl bycia, charakter...
Otrząsnęła się -
zaczynała powoli wariować.
Westchnęła i
przyciągnęła kolana do piersi, obejmując nogi rękoma. Wpatrując
w cofające się i przypływające fale, poczuła, jakby powoli
zmywały z niej złość. Teraz, gdy emocje opadły, przeanalizowała
wszystko na zimno. Aż ciemny rumieniec wykwitł na jej policzkach na
wspomnienie, jak się niedorzecznie zachowywała. Teraz na pewno
będzie powodem chichotów w obozie.
Jej zamyślenie
przerwało coś, a raczej ktoś, kto usiadł obok niej, lekko
szturchając w ramię. Wzdrygnęła się, gdy została gwałtownie
wyrwana z głębokich przemyśleń.
- No cześć. Mówią,
bardzo dyskretnie zresztą patrząc się na mnie, że zachowujesz się
jak głodna chimera. Co się stało? - Zapytał, uśmiechając się
lekko, a jej nogi zmiękły na widok tego uśmiechu - gdyby nie to,
że siedziała, to już dawno by upadła.
Opanowanie,
Annabeth!
- Cześć - mruknęła
cicho, nawet na niego nie patrząc. Bała się, że gdy spojrzy na
niego jeszcze raz, to zrobi coś, czego później będzie żałować.
Bardzo była
zdziwiona, gdy spostrzegła, że on niczego nie zauważył -
rumieńców, odwracania wzroku, bawienia się dłońmi. Co prawda,
dopiero dzisiaj odkryła, co było powodem jej zachowania - nie, nie
była szczęśliwa - ale już od dawna była dziwna w jego
towarzystwie. Najwyraźniej nie bez powodu nazywała go
Glonomóżdżkiem.
- Nie powiesz? -
udał smutną minę, gdy zamilkła na kilka minut.
Westchnęła.
- Coś... Ktoś -
poprawiła się niezręcznie. - Bardzo, bardzo mnie wkurzył.
- Kto? Clarisse?
Travis lub Connor? Malcolm? - dopytywał. Po chwili jednak jego oczy
delikatnie rozszerzyły się ze zdziwienia. - Ja? - Spytał, łącząc
dziwne spojrzenia na sobie i słowa, które padały na temat
zachowania Annabeth.
Odwróciła wzrok,
rumieniąc się. Może jednak nie był takim Glonomóżdżkiem.
Uniósł brwi na jej
wymowny gest i zmarszczył nos, myśląc, czym mógł ją wnerwić
ostatnimi czasy. Oczywiście, od dawna było wiadome, że Annabeth i
Rachel się nie lubią, więc może chodzi o ten pocałunek i to
gadanie, że rudowłosa mu się śniła...?
- Co znów zrobiłem?
- Nic - wzruszyła
ramionami. To była w sumie prawda, bo przecież to ona się wkurzyła
za swoje uczucia. Nie był winny temu, że nie panowała nad
emocjami. - Przepraszam... Przelałam swoją złość, smutek i
wszystko inne, na wściekłość do ciebie. Nic nie zrobiłeś -
wytłumaczyła się, czując nieco niezręcznie.
Uśmiechnął się
lekko.
- Nie ma sprawy.
Prawie każdy używa mnie jako uczuciowy worek treningowy - lekko się
roześmiała, a on z dumą uznał, że humor już ma lepszy - co
prawda zamiast furii wkradł się lekki smutek, ale chociaż nie
widział, żeby miała zabić wzrokiem każdą napotkaną osobę.
- Choć - wstał,
otrzepując się z piasku, a potem podał jej dłoń. - Za niedługo
bitwa o sztandar, a z tego co wiem, jesteśmy w innych drużynach.
Muszę poćwiczyć, żebyś mnie nie skopała, jak kiedyś - ponownie
się roześmiała, a on lekko szturchnął ją biodrem.
*
Siedziała znudzona
w domku Ateny, stukając palcami w ramę łóżka, leżąc na
brzuchu. Laptop Dedala leżał spokojnie na biurku, ale ona, szczerze
mówiąc, nie miała na razie ochoty przeglądania jego pomysłów.
Aż ją głowa bolała na myśl, jak ktoś może być takim
geniuszem. Zdecydowanie za wynalazki, które przejrzała, dostałby
kilka nagród Nobla - a ona nawet jednej czwartej jego zawartości
nie przejrzała.
Sprawa z Percym była
skomplikowana - ona go kochała (tak, w końcu się z tym pogodziła)
a jego uczucia były nieznane. Zmarszczyła brwi. Chyba ją traktował
jako kumpelę, a Rachel była potencjalną kandydatkę na partnerkę.
Westchnęła,
opierając brodę o dłonie i machając nogami. Co prawda, w akcie
impulsu pocałowała go, tak na szczęście, w razie gdyby to było
pożegnanie - sytuacja była, lekko mówiąc, beznadziejna.
Oczywiście, nawet o tym nie chciała myśleć, że może zginąć,
ale gdy wylądował na wyspie Kalipso i wszyscy myśleli, że nie
żyje...
Dobrze wiedziała,
kim była Kalipso i co było jej klątwą. Była wściekła na myśl,
że spędził tam ponad tydzień, nie wiadomo co robiąc. Ale wrócił.
Wrócił, nie przyjął jej propozycji, tak jak Odyseusz.
Pomasowała skronie,
odrzucając myśli o dziewczynach, którym podobał się Percy. Nie
było sensu o tym myśleć - nic nie wnosiło do sprawy, a tylko się
wkurzała i zasmucała.
Zeszła powoli z
łóżka, starając się być w miarę cicho. Jej brat, mimo
południa, spał obok - z tego co wiedziała całą noc nad czymś
pracował. Zabrała sztylet, ubrała buty i związała włosy, cicho
wychodząc z domku.
Letnie słońce
uderzyło ją w twarz i natychmiast poczuła różnicę między
chłodem w domku, a upałem, który panował na zewnątrz.
Nie mieli na razie
zajęć, chociaż widziała dzieciaki, które w ramach treningu
wspinały się po ścianie wspinaczkowej plującej lawą, strzelające
z łuku, czy po prostu coś robiące na zewnątrz. Dało się wyczuć
napięcie związane z rosnącym w siłę Kronosem i bogami, którzy
próbowali zwolnić Tyfona, lecz każdy próbował korzystać z tych
kilku dni, które im zostały. Bez echa nie przeszła oczywiście
śmierć Beckendorfa i rozpacz Sileny.
Potrząsnęła głową
- miała wyrzucić te myśli z głowy. Ale trudno było zapomnieć o
byłym zauroczeniu, chłopaku, który był dla niej jedyną rodziną,
a teraz nosił w sobie duszę Kronosa. Trudno było nie myśleć o
wiszącej w powietrzu wojnie, mając świadomość, że kilkaset
kilometrów dalej bogowie dzień i noc walczą z Tyfonem - z którym
w mitologii ledwo dali sobie radę - a Olimp stoi pusty. Oraz
oczywiście półbogowie - dzieci pomniejszych bóstw i nieuznani -
czując się zdradzeni przez Olimp i bogów dołączali do Kronosa,
nie napawali optymizmem. I jeszcze Grover, który zniknął dwa
miesiące wcześniej, nie dając do teraz żadnego znaku życia.
Otrząsnęła się,
zła na siebie - miała o tym nie myśleć. Szybkim krokiem ruszyła
na arenę poćwiczyć, wyładować się.
Manekiny, jeden po
drugim, lądowały przetarte, podziurawione i brutalnie rozprute,
sypiąc słomą, a złość z każdym ruchem nadgarstka wyładowywała
się. Ostatnimi czasy była kłębkiem nerwów - Kronos, bogowie,
Tyfon, umierający półbogowie. No i oczywiście Percy, który nie
miał kiedy wparować do jej serca, tylko w trakcie wojny.
Strasznie
zmizerniała ostatnimi dniami - cienie pod oczami przez niewyspanie,
wyblakłe włosy, blada cera. Całą dobę obmyślała plany i co się
może wydarzyć. A dokładając do tego Beckendorfa i Silenę...
- Znów czymś cię
zezłościłem? - Rozbrzmiał znany głos niedaleko, a ona odruchowo
odwróciła się, przez co manekin, odbijając się, ciął ją w
ramię. - Ty niezdaro - westchnął, odpychając się od kolumny, o
którą stał oparty i podszedł do niej.
- Sam jesteś
niezdarą, Jackson – burknęła niezadowolona, że pozwoliła się
wyprowadzić z równowagi. Oczywiście, kiedy zaczął zmywać wodą
(skąd on ją wziął?) jej ramię, coraz bardziej lejące się
krwią, odwróciła wzrok zawstydzona.
- Nie, nie ty -
mruknęła po kilku minutach ciszy, kiedy opatrywał jej rankę.
Czuła się jak dziecko, bo to było tylko draśnięcie, a on
zachowywał się, jakby umierała. - Wszyscy.
Odchrząknął,
powstrzymując uśmiech. Patrząc na niego, zdawało się, że tylko
ona przejmuje się Kronosem. Doskonale wiedziała, że to nieprawda,
bo gdy tylko spojrzała głębiej w jego oczy, ujrzała strach i
obawę. On też miał tyle na głowie... Niecodziennie jest się
świadkiem śmierci przyjaciela i słyszy się przepowiednię, według
której twoja dusza będzie wyżynięta. Ona sama żałowała, że ją
usłyszała w tak młodym wieku, bo dręczyły ją koszmary - a
teraz, kiedy było pewne, że dotyczy to jej przyjaciela...
- Wszyscy?
- Tak - westchnęła,
zakładając kosmyk włosów za ucho. Czuła się głupio w jego
towarzystwie - spocona po treningu w upale, wychudzona i wyglądająca
jak trup. - Kronos, bogowie, Tyfon, herosi... Ty - dodała po chwili,
zanim ugryzła się w język. No to wpadła.
- Ja? Przed chwilą
mówiłaś, że nic nie zrobiłem - jęknął. - Już nie nadążam,
co zrobiłem źle, a co dobrze - mruknął.
Zaśmiała się
lekko.
- Nieważne.
- Ważne - upierał
się. - Powiedz, co zrobiłem źle teraz i te kilka dni temu. Wciąż
nie umiem tego ogarnąć.
Odwróciła głowę,
bawiąc się dłońmi.
- Nieważne -
powtórzyła. I uciekła, zostawiając ogłupiałego Percy'ego.
*
Czuła się jak
idiotka. Jak totalna kretynka, zupełnie pozbawiona mózgu. A była
córką Ateny! Pewnie matka by ją wydziedziczyła, gdyby nie była
zajęta.
Ludzie umierali,
bariery Obozu słabły, herosi wyruszali na misje jeden po drugim,
kiedy kilka lat temu wyruszenie na byle jakie zadanie było marzeniem
każdego półboga. Olimp stał jedynie z Hestią, która nie
poradziłaby sobie z tysiącami potworów i Tytanami. A ona
zachowywała się jak córka Afrodyty, jeszcze bardziej odmóżdżona.
To się stało jej
obsesją. Po tym, kiedy jak tchórz uciekła przez Percym, unikała
go jak mogła. Gdy widziała go nadbiegającego i wołającego ją,
znikała w tłumie. Oczywiście, było to trudne, ale w ciągu dwóch
dni jakoś nabrała wprawy. Ludzie, chcąc odciągnąć myśli od
Tytanów, obgadywali ich. Co prawda, mało ją to obchodziło, ale...
Przerażało ją to.
Zawsze miała chłodny i uporządkowany umysł. Wszystko miało swoje
miejsce. A on przyszedł i cały jej świat runął w niedługi czas.
Najpierw go nienawidziła - o ile dwoje dwunastolatków, dzieci
nielubiących się bogów można nazwać wrogami. Potem polubiła,
zaprzyjaźnili się, choć i wtedy nie brakowało między nimi
zgryźliwości i kłótni. Grover nie raz narzekał, że ma przez
nich migrenę. A potem się w nim zakochała i już całkowicie
wszystko się zmieniło.
Ale nawet to, że
była w tamtym momencie jak nieudany klon Annabeth Chase, nie
zatrzymało ją.
Z delikatnym
uśmiechem wpatrywała się w Percy'ego. Od kilku dni był strasznie
rozkojarzony - to nie było dziwne, patrząc na wiadomości w
telewizji oraz na przerażonych śmiertelników - i niezbyt dobrze
szła mu szermierka. Z każdą godziną był coraz bardziej zmęczony
i zdenerwowany, gdy Orkan wypadał mu z dłoni.
Wbił miecz w ziemię
i usiadł niedaleko niej, na co wstrzymała oddech. Była co prawda w
czapce-niewidce prezencie od matki, ale... Percy niczym się nie
przejmując, usiadł ciężko na ławkę, schował głowę w dłonie
i przeczesał lekko spocone włosy do tyłu.
Nawet po treningu
wyglądał dla niej uroczo, tak percyowato, ze swoimi roztrzepanymi
włosami i niezdarnością.
Upił kilka łyków
wody, resztę wylał na twarz i głowę. W ciągu kilku sekund dało
się zauważyć lekki wzrost siły i nawet kapiąca na koszulkę woda
mu nie przeszkadzała. Coś mruczał pod nosem, ale z takiej
odległość nic nie wychwyciła.
Ostrożnie wstała i
podeszła, uważając, by nie wydać żadnego dźwięku. Kucnęła
naprzeciwko niego, wpatrując się w jego wyczerpaną sylwetkę.
Uniósł lekko głowę, a ona przerażona wpatrywała się w jego
zielono-morskie oczy (w sumie, to nie do końca morskie, pomyślała
nie na temat. Kolor morza nie jest jednoznaczny, ani niebieski, ani
zielony – wszystko zależy od słońca, głębokości, stopnia
czystości... Percy miał piękne, zielono-niebieskie oczy z różnymi
mieszaninami tych barw), teraz wypełnione strachem. Opuścił
bariery, gdy zdawało mu się, że nikt nie widzi. Zdecydował na
pomysł Nica.
Przygryzła wargę,
a w jej umyśle toczyła się walka - zdjąć czapkę, czy nie.
Gdy zauważyła, że
chce odejść, szybko wstała i odeszła na bok, nadal uważnym
wzrokiem się w niego wpatrując. Parę razy odwrócił się
zaniepokojony, czując czyjeś spojrzenie na sobie, ale nic nie
zauważając, chwycił Orkana, który jeszcze nie zmienił się w
długopis i nie przyleciał do jego kieszeni.
Odetchnęła, widząc
oddalającą się sylwetkę Percy'ego. Z zamyśleń wyrwał ją krzyk
dzieci Apolla i Aresa, którzy nieprzerwanie od kilku dni kłócili
się o rydwan.
*
- Clarrise,
proszę...
- Nie - burknęła
dziewczyna i odeszła szybkim krokiem w stronę dzieci Aresa.
Dzień się powoli
kończył, słońce zachodziło, otulając się mgiełką niepewności
tym, co przyniesie następny dzień. Różowo-fioletowa poświata
jaśniała dookoła, robiło się coraz chłodniej, a Annabeth
wpatrywała się zrozpaczonym wzrokiem w oddalającą sylwetkę córki
Aresa.
Westchnęła,
siadając na ławce i chowając głowę w dłoniach.
Miała dość.
- Znowu cię
spotykam, kiedy masz niepokojący nastrój. - Ktoś usiadł obok
niej, a ona jęknęła cicho. Tylko jego brakowało w tym
galimatiasie emocji.
- Percy... - zaczęła
cicho. - Domek Aresa to przynajmniej jedna czwarta obozu, nie licząc
dzieci Apolinna i Hermesa. Jak ty sobie wyobrażasz walczyć bez ich
pomocy? - mruknęła.
- Nie mam pojęcia -
przyznał szczerze, a ona podniosła na niego wzrok, by zobaczyć tę
samą rezygnację, którą widziała co dzień w lustrze.
- Wydajesz się być
nerwowy - powiedziała, uważnie się w niego wpatrując. Próbowała
wyrzucić z pamięci to, jak uciekała przed nim i chowała się –
jak niemądre było jej zachowanie.
- Bo jestem,
Annabeth.
Zapanowała cisza
- Ja... Chciałem...
- Wydusił, a ona spojrzała na niego nadzieją. Po sekundzie jednak
przymknął oczy i pokręcił ledwo zauważalnie głową. Cała
nadzieja i radość wyparowały z niej.
- Nieważne -
westchnął, wstając. Obejrzał ją od stóp do głów. - Uważaj na
siebie, Beth.
Zmarszczyła brwi.
- Jak mnie nazwałeś?
- Tak jak nikt inny
- posłał jej słaby uśmiech. Wyraźnie nad czymś myślał.
Nim się
spostrzegła, stał przed nią, łapiąc za ramiona, rozpaczliwie.
Nie minęła sekunda, a czuła już zeschnięte, ciepłe wargi
Percy'ego na swoich ustach. Świat przestał się kręcić, umysł
zalała przyjemna mgiełka otępienia, żołądek zacisnął się w
węzeł, poczuła ucisk na płucach, przed oczami, które zamknęła,
pojawiła się cała paleta barw i błysków, a wszystkie problemy
znikły, jak za pomocą czarów Hekate.
Nie zastanawiając
się, zatopiła palce we włosy chłopaka, przyciągając go jeszcze
bliżej. Spełnił jej prośbę, owijając ramionami talię
dziewczyny. Oboje to czuli, wymieniając się pocałunkami i chłonąc
bliskość całą postacią – rozpaczliwą potrzebę bliskości,
wsparcia.
Nie chciała
przerywać tego pocałunku. Był gwałtowny, gorący i w ogóle nie
przypominający czułego, prawdziwego pierwszego pocałunku, bardziej
jak ostatnią deskę ratunku. Nie przejmowali się brakiem powietrza,
byle chłonąć wszystko z tego oderwania się od okrutnego świata.
W końcu jednak
musieli się oderwać od siebie, stykając czołami i łapczywie
biorąc hausty powietrza. Usta Percy'ego były czerwone, napuchnięte
i wilgotne – jej zapewne nie były lepsze.
Chcąc, czy nie, ze
smutkiem wysunęła palce z jego czarnych włosów, przerywając całą
intymność i namiętność, która nad nimi zapanowała.
Percy niechętnie
puścił ją, a ona, zarumieniona jak burak, odsunęła się na
bezpieczną odległość. Lekko zamglone oczy, rozczochrane włosy i
napuchnięte od pocałunków usta tworzyły coś, do czego chciała
się przyczepić i nie puszczać. To był Percy. Jej Percy. Percy,
którego kochała tak bardzo, że aż to bolało. I kilka sekund temu
całowali się tak, jak nigdy się nie całowała.
- Uważaj na siebie,
Beth – powtórzył ochrypłym głosem, potrząsając głową i
przeczesując włosy dłonią. Ostatni, być może, raz spojrzał na
jej zawstydzoną postać i siłą odwrócił się – wiedział, że
jakby tego chciał, nie może tu zostać.
Odszedł szybko,
chowając ręce w kieszenie i kopiąc z roztargnieniem napotkane po
drodze kamyki.
Wciąż z szybszym
oddechem, niekontaktująca z rzeczywistością – pewnie gdyby teraz
Kronos napadł na Obóz to nawet by tego nie zauważyła –
wpatrywała się błyszczącym wzrokiem w ostatni kolorowy promień
słońca, który nieudolnie próbował zostać na niebie, powtarzając
wieczny porządek świata.
*
Zadzwonił telefon.
Odebrała.
- Chejronie -
przybiegła najszybciej jak mogła. - Zwołaj obóz. Percy dzwonił.
Przymknęła oczy,
biorąc sztylet, chowając laptop w torbę i chowając
czapkę-niewidkę. Spojrzała, być może, ostatni raz ogarniętych w
popłochu ludzi, ubierających zbroję i szykujących się do bitwy
oraz na sam obóz, miejsce, w którym się wychowała.
Ogarnęło ją
zwątpienie. A co jeśli nie da rady? Jest ich tylko garstka,
potworów jest kilka, jak nie kilkanaście tysięcy, oraz Tytani. Nie
lepiej by było od razu się poddać? Jako córka Ateny próbowała
znaleźć najlepsze wyjście, ale teraz...
Dasz radę. Percy w
nas wierzy.
Odetchnęła i
uniosła wysoko brodę.
Dadzą radę. Ona da
radę.
Dla Percy'ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz